:: Szkocja :: Mieszkania :: Marchmont 6/4, Edynburg
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 15.11.20 16:11 | Kuchnia
Kuchnia EIihvnA
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 15.11.20 16:15 | Re: Kuchnia
10 VII 1978

Ciche pogwizdywanie czajnika było niczym pled delikatnie otulający zmęczony umysł, wdzierający się nieśmiało, ale skutecznie w oczka pomiędzy osnową i wątkiem myśli. Przywodziło na myśl dom rodzinny, letnie, wczesne poranki ciągnące się aż do godzin popołudniowych, gdy słodka woń herbacianych ziół tworzyła kompozycje z rozgrzanym, słonym powietrzem wód otaczających wyspę Skye, zwiastując kolejny wietrzny, ale zarazem ciepły cień.
Powietrze w Edynburgu było inne - wyczuwalnie miejskie, odrobinę duszące i zdecydowanie mniej subtelne w swoich mieszankach; a jeśli mieszkało się w pobliżu centrum, zdecydowanie nie zapraszało też do zbyt długiego pozostawiania okien otwartych.
Dziś jednak, wbrew wszelkiemu rozsądkowi były uchylone, wpuszczając do środka miękkie podmuchy lipcowego powietrza, delikatnie rozgrzewającego płuca. Chciała oddychać Edynburgiem, małym mieszkaniem znajdującym się przy Marchmond 6 i drewnem jego zdecydowanie krzywych stropów. Być może nigdy szczególnie tego nie okazywała, ale przez pół roku zdążyła zżyć się z drobnymi mankamentami współdzielonej przestrzeni, nauczyła w jakiś sposób kochać szaleńczo zwężony pokoik i jego niewymiarowo wysokie sufity. Nie stanowiły jej własności, ale w jakiś sposób do siebie należeli, nawet jeśli materialistycznie upoważniała ją do tego wyłącznie określona suma galeonów. Być może sama w życiu nie wpadłaby na to, aby budować kuchnię od najbardziej głośnej i zatłoczonej ulicy, a do łazienki wstawiać okno wysokie na całą ścianę, ale wiedziała, że za nic nie byłaby w stanie wymienić ich na najpiękniejszy dom na rodzinnej wyspie.
Zapewne dlatego, że to właśnie mieszkanie przy Marchmond 6 znalazło się przy niej, gdy najbardziej tego potrzebowała, otaczając dziwnym ciepłem i dając niepowtarzalne poczucie przynależności.
Dopadała ją więc dziwna nostalgia, odrobinę przymglona, jakby wizja zniknięcia z tego miejsca stanowiła niemalże nieprzyjemny sen, o którym zapomni wraz z momentem otworzenia oczu. Z tym że świadomość trwania na jawie towarzyszyła jej przynajmniej od dwóch długich godzin, gdy próbowała zapomnieć o nieprzyjemnym kłuciu gdzieś w okolicy serca, asystującym każdej czynności, jakiej uchwyciła się od momentu odebrania dziwnej przesyłki. Mimo że poprzedniej nocy wróciła późno z pracy, nie mogła już zasnąć, targana niepokojącymi przeczuciami dotyczącymi swojej przyszłości. Szczerze bała się wyrokować już na tym etapie i zwykle nie pozostawiała sobie miejsca na przedwczesne wnioski. Jednak jeden Merlin świadkiem, jak wiele znaków tym razem świadczyło przeciwko niej i całemu temu racjonalizmowi.
Więc czekała cierpliwie, a gdy tylko usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, poruszyła się niespokojnie, aby po namyśle doskoczyć do szafki, na której piętrzyło się kilkanaście barwnych, niekiedy nawet nieco tandetnych, ale za to ogromnych kubków. - Hej, Marcella - zawołała dość głośno, aby współlokatorka na pewno ją usłyszała. - Robię herbatę, na jaką masz ochotę? - zapytała od razu, celowo pomijając pytanie o to, czy w ogóle ma ochotę. Zachowywała się dokładnie jak własna siostra, gdy początkowo polubownie usiłowała wyciągnąć z niej przyznanie się do popełnionej uprzednio winy, wciągając w rozmowę, która tylko na pozór miała być miła.
Ale Marlene nie miała w zwyczaju prowadzić nieprzyjemnych rozmów, nie w taki sposób i nie z Marcellą. Dlatego gdy tylko tamta pojawiła się w kuchni, odwróciła się do niej, aby posłać cień uśmiechu. Szczerego, lecz przy tym zlustrowała ją uważnym spojrzeniem, próbując wyłapać jakąkolwiek zmianę, znak świadczący o zbliżających się roszadach. Tych niestety nie dostrzegła - kobieta pozostawała w każdym calu sobą, spokojną Marcellą Warren, z wierzchu przyjazną oraz otwartą, ale jednak trzymającą się nieco z boku. Mimo że znały się już dłuższą chwilę, dogadywały, a nawet stosunkowo regularnie spędzały wspólnie czas, pozostawały między nimi kwestie, którymi nie chciały i być może nie powinny się dzielić.
O ile poniekąd było to zdrowe i sama McKinnon dość sztywno broniła swojej prywatności, tak tym razem czuła się zwyczajnie zawiedziona.
- Jestem ci chyba winna gratulacje - zaczęła już bez większych wstępów, wypełniając zaparzacz świeżą mieszanką ziół - pachniały brzoskwinią, ciepłem oraz beztroską. Powinna była zdecydowanie zaparzyć miętę, która swoją ostrą i chłodną wonią o wiele lepiej oddawałaby problematyczność sytuacji. - Chcesz mi powiedzieć coś więcej na ten temat?
Marcella Warren
Marcella Warren
Neutralni
▲ 15.11.20 16:50 | Re: Kuchnia
Lipcowe słońce, pomimo nieprzewidywalnej szkockiej pogody, grzało ją w plecy, gdy podążała zatłoczoną ulicą w stronę mieszkania. Osobiście zawsze preferowała jesień bądź zimę, po części dlatego, że w szybko zapadającym zmroku o wiele łatwiej było jej wykonywać zlecenia. Letnimi miesiącami musiała czekać aż do później nocy, gdy ulice teraz wypełnione w pełni czerpiącymi z życia ludźmi, opustoszeją a na niebie zapadnie nieprzenikniona ciemność, przerywana jedynie blaskiem latarni bądź wyglądającym zza chmur księżycem.
Czasem zastanawiała się, czy gdyby jej matka mogła z pełną świadomością spojrzeć na to, kim stała się jej jedyna córka, byłaby dumna z osoby, którą wychowała. Oczywiście było to czysto retoryczne pytanie i Marcella zaśmiała się cicho pod nosem, wsuwając między wargi papierosa i zaciągając się palącym w płucach dymem. Obecnie, jej matka zdawała się ją uwielbiać, choć przecież nie miała najmniejszego pojęcia kim tak naprawdę była Marcella. Od kilku lat budowały swoją relację na nowo, gdy kobieta zjawiła się w drzwiach rodzinnej herbaciarni, miejsca, w którym się wychowała i za którym tęskniła przez lata swojej ucieczki, pytając o pracę. Przyjęła najmniejsze możliwe wynagrodzenie, bo tak naprawdę nie potrzebowała mugolskich pieniędzy. Jedynie chciała na nowo poczuć więź z miejscem, które opuściła nagle, bez możliwości odpowiedniego pożegnania.
Sama nie była z siebie dumna, chociaż przyzwyczaiła się do swojego stylu życia, a nawet cieszyła się stałym, relatywnie wysokim dochodem oraz swego rodzaju reputacją na ulicach magicznego Edynburga. Była specjalistką od brudnej roboty – osobą, do której zwracali się szanowani pracownicy ministerstwa chcąc, by kochankowie ich żon dyskretnie zniknęli z powierzchni ziemi, bądź gdy upatrzyli sobie cenny przedmiot, w którego posiadanie mogli wejść tylko przez jego kradzież. Łamanie prawa przychodziło jej łatwo, a im większa stawka tym dalej była w stanie się posunąć. Jedyne, na co nie stawiała ceny, było jej ciało. Te doświadczenia miała już za sobą i wolałaby uniknąć powtórki z niezbyt przyjemnej rozrywki.
Oczywiście, dla wielu osób z jej najbliższego kręgu jej… zawód, jeśli można to było tak nazwać, pozostawał tajemnicą. Nie chciała narażać innych na nieprzyjemności z czarodziejskim wymiarem sprawiedliwości i nie chcąc znaleźć się w podobnej sytuacji do tej, która doprowadziła ją do tego miejsca.
Znajdując się trzy ulice od swojego mieszkania jej uwagę przyciągnęła wystawa niewielkiej cukierni, w oknie której prezentowały się spektakularnie wyglądające wypieki. Pochodzenie z mugolskiej rodziny miało w sobie sporo zalet. Jedną z nich było życie prowadzone między dwoma światami i brak konieczności ograniczania doświadczeń. Zgasiła papierosa, wchodząc do środka i dobywając z kieszeni mugolskie pieniądze, za które kupiła przepysznie wyglądającą tarte z brzoskwiniami. Z jakiegoś powodu wydawało jej się, iż jej smak przypadnie Marlene do gustu.
Chwilę później przekręcała klucz w zamku do niewielkiego, aczkolwiek dość przytulnego mieszkania. Na wejściu powitało ją wykrzyczane przez Marlene pytanie, które mimowolnie wywołało na jej ustach uśmiech. Zazwyczaj wolała trzymać się na uboczu, nie przywiązując do ludzi, nie dzieląc z nimi swojego życia i ciesząc się samotnością, jednak gdy los postanowił spleść ich ścieżki ze sobą, Marcella nie potrafiła odmówić pomocy. Od tego czasu, choć rzadko kiedy się do tego przyznawała, przyzwyczaiła i polubiła towarzystwo Marlene w mieszkaniu. Jej osoba zdawała się łagodzić wyżerające ją poczucie samotności, do którego chyba przywykła w ostatnich latach. Marlene była jak lek na jej zgorzkniałość, choć oczywiście nie chciała brać tego za pewnik.
- Zaskocz mnie! – odkrzyknęła, zdejmując buty i przechodząc do kuchni, w której dziewczyna przygotowywała słodko pachnącą herbatę. Odwzajemniła jej uśmiech, z szafki wyjmując dwa talerzyki, dwa widelczyki oraz nóż, i rozpakowując zawinięte w papier ciasto. Ukroiła dwa kawałki, po czym usiadła na krześle, jedną nogę zginając w kolanie i spoczywając na jego krawędzi. Splotła ręce wokół nogi, obserwując Marlene i dopiero teraz zauważając, że w jej zachowaniu było coś niecodziennego.
- Gratulacje? – spytała w odpowiedzi na słowa dziewczyny, wyraźnie zbita z tropu, nie mając pojęcia, o co mogło jej chodzić – Wydaje mi się, że nie do końca rozumiem. Powiedzieć co? Na jaki temat? – dodała, nie do końca wiedząc, czy to dziwne zachowanie jej współlokatorki powinno ją w jakiś sposób zaniepokoić.
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 15.11.20 16:54 | Re: Kuchnia
Wszystko na pozór było dokładnie takie samo - znajome drgnięcie warg, nuta uśmiechu pobrzmiewająca w głosie, autentyczność ruchów, mimika w jakiś sposób naśladująca jej własną. Jednak gdzieś tam w środku, w idealnym odbiciu powstało pęknięcie, które zdawało się stopniowo powiększać, zaburzając dotychczasowy obraz, nie dając przy tym żadnych objawów z zewnątrz. Zaskakiwało ją to - nigdy szczególnie nie zastanawiała się, jak dobrze kłamać mogą jej najbliżsi; być może to dobrze, że nie miała ku temu powodów, jednak czy jednocześnie nie czyniło to z niej osoby naiwnej? Nikt nie był idealny i zapominanie o tej drobnej kwestii potrafiło wzmagać z czasem fale niepotrzebnego napięcia.
A tych dotychczas udawało im się unikać. Zresztą gniewanie się na kogoś, kto bezinteresownie kupował i dzielił się słodkościami wydawało się niemożliwe, nawet jeśli Marlene nie była łasuchem. Doceniała za to gesty oraz każdą możliwość zetknięcia się z mugolską kulturą, bo ciasto na pierwszy rzut oka wyglądało zbyt zwyczajnie, aby być magiczne, co też dawało szansę, że nie było na tyle słodkie, aby po zjedzeniu jednego kawałka zaczęło ją mdlić. Nie powiedziała jednak tego na głos, ale odwróciła się, aby różdżką zgasić szalejący pod czajnikiem płomień oraz zalać zioła.
- No tak. Zrobiłabym to wcześniej, gdybym tylko wiedziała. - Jednak małe, ale dość dobrze słyszalne nuty wyrzutu rozbrzmiały w jej głosie i nie potrafiła nic z tym zrobić. Nie w ten sposób chciała to rozegrać, jednak nieuleganie zbędnym emocjom w tym przypadku wydawało się wyjątkowo trudne.
Zabrała obydwa kubki i podała jeden z nich Marcelli, samej od razu upijając mały łyk ze swojego. Wrzątek przez jedną, długą chwilę palił podniebienie, dlatego skrzywiła się nieznacznie. Próbowała ugrać jeszcze parę sekund na czasie, chcąc zebrać myśli, zanim wypowie kolejne słowa.
- Na temat Twojej nowej drogi życia - odparła, przypominając sobie scenę, jaka kilka godzin wcześniej rozegrała się w drzwiach ich mieszkania. - Mężczyzny z brodą i czerwonymi różami, obrączek, ślubu - odparła w końcu, czując, że przyjaciółka w żaden sposób nie rozumiała lub udawała, że nie chce zrozumieć, do czego zmierzała.
Wyprowadzki - dodała w myślach, jednak wciąż nie wypowiedziała tego słowa na głos.
Przez ten cały czas przyglądała się jej uważnie, nadal próbując wyłapać jakiekolwiek zmiany w twarzy. Rozumiała, że miała prawo do swojego życia, posiadania kogoś bliskiego sercu, dostawania stosów pięknych kwiatów i wychodzenia za mąż oraz brania rozwodów co tydzień, jednak nie zmieniało to faktu, że w tym samym czasie dzieliły mieszkanie i w kwestiach zmiany potencjalnych lokatorów, a ślub niewątpliwie z taką się wiązał, powinny się ze sobą komunikować. Tego tym razem zabrakło i nie dość, że Marlene czuła się niczym piąte koło u wozu, w dodatku w perspektywie miała niechcianą wyprowadzkę i poszukiwanie nowego lokum.
Pośpiesznie wstała i ruszyła do swojego pokoju, skąd po chwili powróciła z ogromnym bukietem czerwonych róż, które bez słowa podała prawowitej właścicielce i powróciła na swoje miejsce przy stole. Przysunęła bliżej siebie talerzyk z tartą i bezceremonialnie zaczęła wyjadać z niej kawałki brzoskwini, dając Marcelli chwilę na przetrawienie informacji.
- Ustaliliście już konkretne daty? Nie żebym chciała robić problem i się wpraszać - dodała szybko, zdając sobie sprawę, że być może nie bez powodu o niczym nie wiedziała. Zapewne planowali skromną ceremonię, bez udziału rodziny i przyjaciół. Ewentualnie po prostu nie była na nią zaproszona. - Ale po prostu uprzedź mnie, żebym odpowiednie wcześniej mogła zacząć szukać nowego mieszkania.
Obawiała się, że tym razem nie miałaby tyle powodzenia, co ostatnio - oferta panny Warren była szczęśliwym zbiegiem okoliczności, naprawdę szczęśliwym z uwagi, że mogła zapłacić czynsz za pierwsze dwa miesiące razem, gdy już dostała pracę. Tym razem miała pieniądze, jednak istniało ryzyko, że nowe miejsce będzie droższe, nie pokocha go w ten sam sposób, a na pewno nie trafi jej się już taka współlokatorka.
Marcella Warren
Marcella Warren
Neutralni
▲ 15.11.20 17:03 | Re: Kuchnia
Marlene miała w sobie pewną słodycz, która przypomniała Marcelli o jednej z jej kuzynek. Miała też w sobie swego rodzaju beztroskość, radość, zafascynowanie mugloskim światem, który Marcella z chęcią jej pokazywała, bez większych obaw zabierając ją do rodzinnego sklepu (czy miała prawo go tak nazywać? Nie do końca wiedziała, czy dalej była częścią rodziny, jeśli wymazała z niej wszelkie ślady swojego istnienia), ciągając na koncerty mugolskich zespołów i zapoznając z gronem swoich mugolskich znajomych, z których nikt nie miał pojęcia o ich prawdziwej tożsamości.
Gdyby miała ją do czegoś porównać, Marlene była promykiem słońca w jej życiu, które zazwyczaj zakrywały kłęby czarnych chmur. Niestety jednak, będąc nadzwyczaj przezorna i wiedząc, że wszystkie czyny mają konsekwencje, nie mogła przestać myśleć o chwili, w której ich drogi bez wątpienia będą musiały się rozejść. Ostatnie lata, nawet zanim poznała Marlene, były dla niej zbyt dobre i dla wyrównania Marcella spodziewała się, że prędzej czy później dotknie ją jakaś tragedia – niezadowolony klient, powrót duchów z jej przeszłości, niestarannie wykonane zlecenie. Zazwyczaj patrzyła sobie na ręce, upewniała się, że podjęła wszystkie możliwe środki ostrożności, jednak jak zdołała się już przekonać, życie lubiło płatać jej figle. Sielanka kiedyś musiała się skończyć i kobieta miała jedynie nadzieję, że nie będzie musiała zrobić Marlene tego samego, co uczyniła swoim najbliższym.
W chwilach zwątpienia, praktycznie bezwiednie, sięgała do kart tarota i herbacianych fusów. Być może były to stare nawyki wyniesione z domu albo przyzwyczajenie do towarzystwa kobiet, które wierzyły w magię nie do końca wiedząc, że ta tak naprawdę istnieje, ale wróżbiarstwo przynosiło jej ukojenie i spokój ducha. Ponadto wierzyła, że w ten sposób będzie w stanie przewidzieć tragedię zanim ta się wydarzy.
Czarownica była już niemalże pewna, że coś było nie tak, i z niepokojem przyglądała się dziewczynie zalewającej wodą herbatę. Bez słowa odebrała od niej kubek, stawiając go nad stolikiem i unosząc dłoń nad jego powierzchnią, pozwalając, by ulatująca w górę para grzała jej dłoń, pozostawiając ją lekko wilgotną. Uniosła kubek do ust akurat w momencie, w którym Marlene wspomniała nową drogę życia, obrączki, ślub, czerwone róże oraz mężczyznę z brodą. Zakrztusiła się herbatą, przez chwilę kaszląc dość głośno i siadając prosto na swoim krześle, patrząc na swoją współlokatorkę zupełnie tak, jakby ta była duchem.
- Marlene, na brodę Merlina, o czym ty mówisz? – zapytała ponownie, nie będąc jeszcze w stanie połączyć faktów w całość. Póki co, nie mająca najmniejszego sensu odpowiedź dziewczyny brzmiała jak żart, który w normalnych warunkach uznałaby za śmieszny, gdyby nie to, że Marlene zdawała się być nie tyle zaniepokojona, co zasmucona. Czy myślała, że Marcella wychodzi za mąż? Czy bała się, że postanowiła bez słowa i konsultacji wyprowadzić się z mieszkania, zostawiając ją na własną rękę? Owszem, czarownica z pewnością byłaby do tego zdolna, jednak wydawało jej się, że dotychczas dość dobrze sygnalizowała Marlene, iż ceni sobie ich znajomość.
Widok bukietu czerwonych róż w dłoniach dziewczyny sprawił, że zimny pot oblał całe jej ciało i instynkt podpowiedział jej, czego może się spodziewać. Pomiędzy kwiatami znalazła niewielką kartkę, bez podpisu, jednak z wiadomością, która bez wątpienia była wiadomością ukrytą pod życzeniami z okazji zaręczyn. Twarz czarownicy znacznie spoważniała, wiedząc, od kogo pochodzi bukiet oraz wiadomość, i czemu ma służyć. I chociaż podejrzewała, że prędzej czy później uda jej się przekonać swoją przyjaciółkę, że tak naprawdę nie ma najmniejszych zamiarów wychodzić za mąż (teraz oraz nigdy), była zła o to, iż wiadomość przyniesiona została bezpośrednio do jej mieszkania, kiedy wydawało jej się, iż mówiła jasno by trzymać jej pracę jak najdalej od jej prywatnych spraw.
Po dłuższej chwili ciszy, wsunęła kartkę do tylnej kieszeni spodni, podnosząc wzrok nad Marlene, która w tym czasie skupiła swoją uwagę na cieście. Na jej kolejne słowa zareagowała głośnym śmiechem, mając nadzieję, że zabrzmi on dość realistycznie.
- Uwierz mi, jeśli kiedykolwiek będę planować wziąć ślub, będziesz pierwszą osobą, która otrzyma zaproszenie – powiedziała tak radośnie jak tylko było ją na to stać, starając się złapać spojrzenie swojej przyjaciółki i dać jej znać, że nie ma się czym martwić – Naprawdę, Marlene. To tylko żart i nawet nie waż się szukać nowego mieszkania! Zwłaszcza, że być może uda mi się zdobyć bilety na sierpniowy koncert Blondie w Londynie i nie wyobrażam sobie iść na niego z kimkolwiek innym – powiedziała o wiele bardziej poważnym tonem, oplatając dłonie wokół kubka z herbatą. Miała prawdziwą nadzieję, że wszelkie obawy panny McKinnon zostały zażegnane, ponieważ zapowiadało się, że zamiast spokojnego wieczoru musiała iść ustawić kogoś do porządku.
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 15.11.20 17:07 | Re: Kuchnia
Nie chciała, aby ich rozmowa zmieszała w stronę dramatycznych wymian i urwanych dyskusji. Starała się panować nad tonem oraz słowami, nie budując ich na fundamencie wyrzutu czy złości. Nie potrafiła jednak odciąć się od uczucia dyskomfortu, dziwnego smutku, który ogarniał ją od momentu odebrania czerwonych róż. Nie umiała też odnaleźć jego źródła, jednoznacznie stwierdzić, czy był on kwestią wsadzania nosa w nieswoje sprawy (być może mimowolnego, ale najwyraźniej w jakiś sposób przekraczającego ich niepisane granice), dziwnego żalu spowodowanego faktem, że Marcella nie poczuwała się do tego, aby samej powiedzieć jej o swoich planach, czy też wszechobecnego słodkiego zapachu brzoskwini, od którego niespodziewanie zrobiło jej się niedobrze.
Również cisza, jaka zapadła w kuchni po przekazaniu prezentu, przez krótki moment brzmiała niczym ostrzeżenie. Marlene nie przerywała jej, pozwalając czarownicy w spokoju przetrawić wypowiedziane słowa i czające się za nimi pytania. Nie wiedziała, czego się spodziewać, jednak żaden z przetrawionych przez nią scenariuszy nie przewidywał wybuchu śmiechu.
Oderwała spojrzenie od swojego deseru, z uwagą obserwując rozbawioną Marcellę. Nie chciała zabrzmieć w ten sposób - nie sam ślub czy relacja stanowiły sedno problemu, ale to, co nierozerwalnie się z nimi wiązało. Skinęła jednak powoli głową, dając znać, że przyjęła do wiadomości jej stwierdzenie. Oczywiście mile połechtało ono ego McKinnon, jednak nie miała czasu, aby poświęcić temu uczuciu zbyt wiele czasu, bo pojawiały się już kolejne kwestie, w jej mniemaniu zdecydowanie bardziej istotne. Słysząc kolejne zdania, poczuła lekką ulgę, jakby niespodziewanie ze szczupłych barków spadł fragment nieforemnego ciężaru który dźwigała zdecydowanie zbyt długo. Nie towarzyszył jej jednak całkowity spokój, nawet pomimo ciepłego spojrzenia, jakim została obdarzona, nawet pomimo obiecanego koncertu, na który z pewnością czekała. Posłała przyjaciółce delikatny, odrobinę niepewny uśmiech. - Wcale nieśmieszny ten żart - odpowiedziała szczerze. - Nie rozumiem, jak można przyjść pod kogoś dom, wręczyć bukiet kwiatów i mówić coś o bijących dzwonach, jakimś kroczeniu alejkami, ślubie. Kto wymyśla coś takiego?
To wydawało się w jakiś sposób nierealne. Być może zwyczajnie nie trafiało w jej poczucie humoru, choć szczerze mówiąc nie znała nikogo, kto posiadałby tak poczucie humoru tak niskich lotów, a tym bardziej nie posądzałaby o to Marcellę. Jednak nie mogła winić czarownicy za znajomych, których być może bawiły podobne wymysły.
Zorientowała się, że ponownie dłubie w kawałku ciasta, które składało się już wyłącznie z kremu i połamanej tarty. Napiła się herbaty, próbując ponownie przetrawić rozmowę. - Cóż, jedno jest pewne - nawet gdybyś bardzo chciała, nie uda Ci się mnie pozbyć przynajmniej do sierpnia - odparła na pozór całkiem poważnie. - Nawet jeżeli pierwotnie bilet byłby dla ukochanego - dodała z przekąsem, jednak zaraz potem się roześmiała, sygnalizując, że nie był to żaden przytyk. Próbowała odrobinę rozładować dziwną atmosferę, która zawisła w powietrzu. Jednocześnie była też gotowa spróbować pozbyć się dziwnego niepokoju na rzecz powrotu ich starego toru znajomości, który ceniła sobie z wielu względów.
Marcella Warren
Marcella Warren
Neutralni
▲ 15.11.20 17:09 | Re: Kuchnia
Przez lata nauczyła się doskonale ukrywać swoje emocje, co było dość poręczne biorąc pod uwagę fakt, że zbyt silne poczucie złości potrafiło wywołać niekontrolowaną zmianę wyglądu która, w towarzystwie mugoli, byłaby ciężka do wytłumaczenia. Marcella była jednak mistrzynią posiadania kontroli, przyjmowania na usta radosnego uśmiechu, gdy tak naprawdę miała ochotę roztrzaskać kubek o ściany kuchni. Z jakiegoś powodu jednak uśmiechy, miłe słowa i niemalże totalne opanowanie były o wiele łatwiejsze w towarzystwie Marlene, która nie miała pojęcia o niemalże podwójnym życiu, które prowadziła panna Warren.
Sama zabrała się za jedzenie swojego kawałka ciasta, które było dokładnie tak samo smaczne jak wyglądało, i idealnie wpasowywało się z zaparzoną herbatą. Jej umysł jednocześnie lustrował listę znanych jej osób, które mogłyby popełnić błąd i przyjść przekazać wiadomość bezpośrednio do jej mieszkania, gdy tak wiele razy powtarzała im, że mieli trzymać się od niego z daleka.
Marcella nie ufała ludziom zbyt łatwo i jedynie niewielkie grono osób z jej „profesjonalnego” otoczenia znało jej miejsce zamieszkania. Tych ludzi znała jednak od lat, co nie znaczyło, iż poczucie zarówno złości, jak i zawodu, przyszło jej wystarczająco trudno. Jeśli istniała jedna rzecz, którą kierowała się w swoim życiu, był to brak oczekiwań względem innych osób. Jedyną, na której mogła polegać była tylko i wyłącznie ona sama i unikanie rozczarowań było o wiele łatwiejsze, gdy nie oczekiwała niczego od innych. Z kolejnymi minutami, podczas których starała się odczytać uczucia oraz myśli Marlene (co zazwyczaj nie stanowiło zbyt wielkiego wyzwania), jej złość zdawała się odchodzić w tymczasowe zapomnienie. Nie z takimi problemami musiała sobie radzić i tym razem zamierzała rozwiązać go szybko oraz efektywnie. Na obecną chwilę miała jednak ważniejszą sprawę na głowie – ukojenie nerwów swojej współlokatorki, która najwyraźniej nie była zachwycona żartem, którego stała się ofiarą.
- No cóż, nie wszyscy mają tyle samo oleju w głowie co my. Szczególnie jeśli chodzi o mężczyzn – powiedziała, posyłając jej krótkie mrugnięcie znad parującego kubka – Być może żart nie był śmieszny, ale przynajmniej mamy z niego piękne kwiaty. Mam wrażenie, że ty zajmiesz się nimi o wiele lepiej niż ja – powiedziała, odsuwając bukiet na bok i opierając się wygodniej o oparcie krzesła. Przez krótką chwilę obserwowała Marlene ze specjalnym skupieniem, mając wrażenie, że jej słowa nie do końca naprawiły szkodę wyrządzoną przez jej chwilowe zaniepokojenie – Nie martw się, obiecuję, że żartowniś poniesie odpowiednie konsekwencje. I nic takiego nigdy się nie powtórzy – powiedziała niezwykle poważnym tonem, wbijając w dziewczynę spojrzenie swoich jasnych oczu. Po chwili jednak uśmiechnęła się do niej szeroko, mając nadzieję, że prędzej czy później pannie McKinnon uda się zapomnieć o całym zajściu. Tym bardziej, że Marcelle nie mogła sobie pozwolić na to, by Marlene zaczęła się czegokolwiek domyślać. Nie dlatego, że nie potrafiła jej zaufać, ale miała przeczucie, iż im mniej dziewczyna wiedziała, tym lepiej dla jej bezpieczeństwa.
- Nawet przez myśli by mi nie przeszło, żeby się Ciebie pozbywać – zapewniła, upijając kolejny łyk herbaty, której teraz pozostało mniej niż połowa kubka. Śmiech Marlene zaraz po jej przekąśliwej wypowiedzi zapewnił ją o tym, że relacja pomiędzy nimi wróciła do normy i po części gotowa była odetchnąć z ulgą, teraz martwiąc się jedynie o zwiększenie środków ostrożności i zapewnienie, że podobna sytuacja naprawdę nigdy się nie powtórzy – Nie ma żadnego ukochanego! W przeciwnym wypadku na pewno byś o tym wiedziała – powiedziała, udając poirytowanie i przewracając oczami, zanim zawtórowała swojej współlokatorce śmiechem – Może to ty jednak coś ukrywasz, co? – dodała jeszcze, mrużąc oczy i oskarżycielsko wskazując na Marlene palcem – Jaką mam pewność, że to nie ty jesteś tym żartownisiem?
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 15.11.20 17:14 | Re: Kuchnia
Zaufanie stanowiło dość cienki grunt, który bardzo łatwo mógł się zapaść; szczególnie, gdy stawiana na nim kroki pozostawały nieuważnie chaotyczne, przypadkowe, zagrażając tym samym stabilności podłoża. Marlene pozostawała w jego kwestii wyjątkowo uważna, a zarazem skrupulatna, rzadko kiedy dopuszczając innych na niewielkie odległości. Zwykle wszak była towarzysko otwarta i bezpretensjonalnie szczera, jednak tylko do pewnego momentu, w odpowiedniej chwili potrafiąc wyznaczyć granicę, za którą nie było powrotu. W przypadku Marcelli poniekąd wciąż na niej balansowały, niekiedy robiąc krok w przód, innym razem w tył. Sam jednak fakt, że dotarły do tego etapu po dość krótkim (choć na dobrą sprawę codziennym) stażu znajomości zdecydowanie dobrze rokował i zapewne musiał dobrze rokować skoro w perspektywie (oraz umowie) miały wspólne mieszkanie.
Z tego względu po prostu chciała jej ufać, pewnie czuć się na wspólnej, niewielkiej przestrzeni, bez skrępowania mijać w wąskim korytarzu i dalej jak dotychczas, toczyć beztroskie rozmowy przy kubkach gorącej herbaty. Była więc skłonna uwierzyć przedstawianym wyjaśnieniom dla dobra ich naprawdę pozytywnej relacji.
Nie zmieniało to jednak faktu, że żart w żaden sposób nie wzbudził jej sympatii. Kreowanie takich sytuacji uważała za kompletnie nie na miejscu, tym bardziej gdy wikłały osoby trzecie. Choć może to ona od początku miała być ofiarą tego żartu? Tylko dlaczego? Mężczyzna, który zostawił kwiaty nie należał do mugolskich znajomych Marcelli, jakich miała szansę poznać, nie miał więc większych powodów ku temu, aby właśnie w jej stronę kierować podobne zagrywki.
Przytaknęła jej krótko, ale bez większego zaangażowania. Widocznie niepotrzebnie aż tak to analizowała - panna Warren nie wydawała się szczególnie poruszona całym zajściem. Być może powinna więc była pójść w jej ślady, odrzucić wątpliwości i jak najszybciej zapomnieć o wszelkich nieprzyjemnych myślach dotyczących tego poranka.
Nie mogła jedynie pozbyć się poczucia irracjonalności sytuacji, które osiadało gdzieś z tyłu głowy, zupełnie niczym ziarna kurzu wznoszące się na zaledwie parę sekund, aby zaraz potem z powrotem okryć meandry zwątpienia.
- Niech Cię Rowena broni! Jestem ostatnią osobą, która powinna mieć do czynienia z jakimikolwiek kwiatami. Nie wiesz, co zrobiłam z dyptamami, które hodowała moja siostra - odparła szybko, odruchowo również odchylając się na swoim krześle. - Właściwie ja również nie wiem, co z nimi zrobiłam - dodała po namyśle, wzruszając ramionami. Nie wymagały wszak szczególnej troski, miała jedynie ich nie przesadzać, a przecież tego nie zrobiła. - Mówiąc krótko - wszystkie zżółkły i przez kilka tygodni nie sprzedawaliśmy eliksiru Wiggenowego. Dlatego lepiej, jeśli Ty się nimi zajmiesz.
Briony była wściekła - pamiętała wyraz jej twarzy, siostrzaną zmarszczkę rysującą się głęboko na powierzchni zwykle gładkiego czoła, oraz chłód spojrzenia, którym objęła jej osobę. Nie mówiła wiele, z ich dwójki to Marlene od zawsze stanowiła bardziej wygadaną połowę, jednak cisza niekiedy pozostawała bardziej wymowna niż potok słów.
- Trzymam Cię za słowo - odparła, choć obojętne było jej, czy mężczyzna poniesie jakąkolwiek trudność w związku z całą tą sytuacją. Zwyczajnie nie chciała, aby się powtórzyła, aby zimny dreszcz rozstania ponownie wstrząsnął jej ciałem. Wydawało się, że miała dość pożegnań przynajmniej na najbliższe pół roku, ale jeśli byłaby taka możliwość, z pewnością nawet na dłużej.
Roześmiała się ponownie, słysząc pozornie zirytowany ton Marcelli. Z każdą chwilą ulga zdawała się zalewać jej , powoli łagodząc nadszarpnięte niepewnością myśli. Przynajmniej tymczasowo, dopóki atmosfera powszechnego rozluźnienia wypełniała kuchnię wraz z brzoskwiniowym aromatem. - Ja? Nie w głowie mi żarty tak niskich lotów. Zresztą nie wybrałabym róż, to takie mugolskie - westchnęła teatralnie, ale zaraz potem spojrzała uważnie na swoją przyjaciółkę, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to obraźliwie. - Wybrałabym zapewne różowe orchidee - są piękniejsze od róż, potrzebują też od nich więcej uwagi, ale dzięki temu dłużej przeżywają. - Zupełnie tak jak dobre relacje, odpowiednio pielęgnowane, potrafią trwać lata. - No i są też talizmanami szczęścia.
Marcella Warren
Marcella Warren
Neutralni
▲ 15.11.20 17:16 | Re: Kuchnia
Inni ludzie nigdy nie stanowili dla niej priorytetów w życiu. Właściwie, odkąd podjęła decyzję wymazania się z pamięci swojej rodziny, a może nawet i przedtem (z oczywistymi wyjątkami) ludzie byli dla niej jedynie środkami ku osiągnięciu swoich celów. Klientami, z których zdzierała pieniądze za czyny, których początkowo się wstydziła, a na które prędzej czy później się zupełne znieczuliła. Byli tymczasową przyjemnością, sposobem na osiągnięcie chwilowego zapomnienia o tym, że jej życie być może nie do końca wyglądało tak, jak je sobie wyobrażała. Swoich przyjaciół, choć nie było ich wielu i w większości były to przyjaźnie dość powierzchowne, polegające najczęściej na wspólnej zabawie, niż na głębszym, emocjonalnym powiązaniu, nie traktowała instrumentalnie. A przynajmniej miała taką nadzieję. Nawet po tych kilku miesiącach nie była więc przyzwyczajona do ciągłego kontaktu z Marlene, ani to do tego, że powoli nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez jej przyjaźni.
Po części naprawdę jej to przerażało. Nie dlatego, że obawiała się okazywania słabości i otwierana się przed ludźmi (choć, oczywiście, to również była prawda), ale dlatego, że dotychczas skrzywdziła każdą osobę, na której jej zależało. Czasem nocami wciąż zdarzało jej się śnić o jej ostatnim dniu w Hogwarcie, a twarz osoby, którą kochała być może bardziej niż własną rodzinę, prześladowała ją niemalże każdego dnia.
W ciągu kilku lat swojej ucieczki oraz ukrywania się z obawy przed poniesieniem stosownej kary pozwalała sobie zbliżyć się do niej na stosowną odległość. Kilka razy zobaczyła jej twarz z bliższej odległości, niż była na to gotowa – z blizną na policzku, która była przypomnieniem lekkomyślności oraz głupoty. Mimo wszystko ona wydawała się być szczęśliwa, chociaż Marcella nie była w stanie stwierdzić tego do końca. Czasami zastanawiała się, czy dalej ją pamięta – czy myśli o niej tak samo często, czy w tłumie mimowolnie szuka jej twarzy. I, najważniejsze, czy nienawidzi ją za to, co jej zrobiła, i za zostawienie ją z tym wszystkim zupełnie samej.
Zbyt łatwo było jej wciągnąć się we własne wspomnienia i zbyt często ją to bolało. Wyżerająca ją od środka tęsknota rozdzierała jej serce na tysiące drobnych kawałków, tylko po to, by później złożyć je na nowo i powtórzyć proces. Niemalże zapomniała, że wszystko to wydarzyło się lata temu, że teraz była w towarzystwie kogoś innego, kogo jeszcze nie zdołała skrzywdzić. Jeszcze.
Słowa Marlene wyrwały ją z zamyślenia i kobieta zamrugała szybko, skupiając wzrok na swojej przyjaciółce, mając nadzieję, że ta nie zauważyła jej chwilowego oddalenia się we własne myśli. Aby to ukryć, sięgnęła do tylnej kieszeni spodni i wyjęła z nich paczkę papierosów, odpalając jednego i zaciągając się dymem.
- Jestem pewna, że nie była to twoja wina! – powiedziała, wydychając kłąb szarego dymu i posyłając Marlene ciepły uśmiech. Nie potrafiła sobie wyobrazić, aby ta słodka dziewczyna zdolna była do wyrządzenia jakiejkolwiek szkody – Niech jednak będzie, zrobię co w mojej mocy, chociaż wyszłam z wprawy, jeśli chodzi o zdolności ogrodnicze – powiedziała, przypominając sobie letnie popołudnia, które spędzała w ogródku ze swoją babcią, pielęgnując jej krzaki róż. Łatwej było utrzymać rośliny przy życiu, kiedy rosły one w ziemi, nie w wazonie, skazane na szybką utratę życia.
- Nie brzmisz najbardziej przekonująco – powiedziała, posyłając jej jeszcze jedno podejrzliwe spojrzenie, które szybko przemieniło się jednak w rozbawienie – Dam Ci jednak kredyt zaufania – dodała, przepuszczając uwagę o mugolach. Dobrze wiedziała, że Marlene nie była obeznana w tym świecie i nie mogła mieć nic złego na myśli. Ponadto, niektórzy mugole naprawdę pozbawieni byli gustu i Marcelli wydawało się, iż wybór kwiatów nie był w żadnym stopniu przypadkowy – Być może wyszło to na lepsze. Nie sądzę, aby którakolwiek z nas była zdolna zaopiekować się orchideami. Zdają się być niesamowicie… wymagające – powiedziała, uśmiechając się do dziewczyny i pozwalając, by na krótką chwilę zapadła między nimi przyjemna cisza – Marlene, mam nadzieję, że wiesz, że nigdy bym Cię nie oszukała – powiedziała jak najbardziej poważnie. Szkoda tylko, że nie do końca była to prawda.
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 15.11.20 17:20 | Re: Kuchnia
Nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania florystyczno-zielarskimi kwestiami, nie pokładała również szczególnej wiary w ich symbolikę oraz wyjątkowe zdolności, które lubiło im się przypisywać, a które wykraczały zbyt daleko poza obszar właściwości eliksirów, na jakie się składały. Briony jednak czasem lubiła doszukiwać się drugiego dna, znała znaczenie większości roślin zamieszkujących parapety ich rodzinnego domu, a szczególnie intensywnie uwielbiała się tą wiedzą dzielić z innymi. Więc gdy Marlene pytała, dlaczego kolejna orchidea rozpoczynała milczący maraton obserwowania świata zewnętrznego zza szyby okna jej sypialni, liczyła się z faktem, że pośród licznych odpowiedzi, usłyszy również, jak pozytywny wpływ wywrze ona na jej żywot.
Zatem te wspaniałe frazesy zalęgały się w jej głowie, wbrew wszelkiej woli oraz rozsądkowi. Co gorsza, czasem też układały się w słowa opuszczające własne usta, choć nie mogła ulec wrażeniu, że porównanie Marcelli do orchidei w jakiś sposób było prawdziwe. Pół roku temu, kiedy pojawiła się w życiu Marlene, wiele spraw zdawało powracać na swoje miejsce - ponownie posiadała dom, miejsce, do którego mogła bez końca powracać, pracę, być może nie marzeń, lecz wciąż stabilną i płatną na tyle, aby wytrwać do końca miesiąca. Miała też to śmieszne poczucie, że przynależy - do swojego pokoju, do Edynburga, Kelpiej Tawerny i w końcu do Marcelli, stanowiącej kogoś na kształt rodziny, przyszywanego rodzeństwa, z którym dzieliła coś więcej niż więzy krwi. Poniekąd więc była jej osobistym talizmanem szczęścia.
Dlatego właśnie tak bardzo zależało jej, aby zakończyć tę rozmowę w dobrej atmosferze.
- Wszystko jest dla nich lepsze niż moje towarzystwo - odparła bez wyrzutu, raczej z cieniem rozbawienia drgającym lekko w głosie. W jakiś sposób przywykła do swojej przypadłości, która skazywała na rychłą śmierć wszelkie zielone pędy znajdujące się w jej pobliżu. Echo przeszłości przymusowej nauki oraz czuwania w szklarni wywoływało jedynie uśmiech rozrzewnienia, bo ten etap dłużej nie mieścił się w linii życia czarownicy i najprawdopodobniej już nigdy nie miał na nią powrócić. - Róże i tak długo nie postoją, więc równie dobrze można wsadzić je do wazonu i pozostawić - odparła, wstając powoli w poszukiwaniu naczynia, do jakiego mogłyby wstawić kwiaty. - I tak, to była moja wina, ale zielarstwo nigdy nie należało do moich mocnych stron. W innym wypadku na parapetach miałabyś już żywy ogródek - dodała, sięgając z góry szklany dzban, który zdawał się uchodzić za dość solidny. Musiała stanąć nieco na palcach, aby poradzić sobie z jego ciężarem. Następnie za pomocą różdżki napełniła go i podała Marcelli, aby włożyła kwiaty i wybrała miejsce, w którym miałby stanąć.
Ponownie zaśmiała się, słysząc słowa panny Warren. - Myślę, że nie masz w tej kwestii zbyt wielkiego wyboru - rozpoczęła, z powrotem siadając naprzeciw blondynki. - Lekkomyślnym byłoby mieszkać z kimś, komu się nie ufa. A skoro zostaję na dłużej, mamy dużo czasu, aby nad tym ewentualnie pracować. - W jej głosie dominował żartobliwy ton, którego nie miała już nawet siły ukrywać. Wierzyła przyjaciółce, a nawet jeśli jakieś wątpliwości rozbijały się o blond głowę, skutecznie uciszała je, przypominając sobie, jak wiele dostała od kobiety. Była wdzięczna - na swój własny, może nieco chłodny i mało otwarty sposób. A jeśli nawet czarownica nie odczuwała tego, Marlene nie zamierzała przynajmniej sprawiać jej przykrości jakimikolwiek negatywnymi podejrzeniami.
- Wiem, wiem - odparła, mimowolnie przewracając oczami. Powróciła do grzebania w swoim kawałku ciasta, zanurzając wzrok z powrotem w białych pianach mascarpone. - Wiem, Marcella. Wszystko w porządku. Po prostu tego nie rozumiem, ale nie winię Cię za to - wyjaśniła bardzo mało szczegółowo, orientując się, że najwyraźniej dotychczas nieszczególnie kryła się ze swoimi emocjami dotyczącymi osobliwego zdarzenia. Uniosła spojrzenie na przyjaciółkę, na moment rezygnując ze swojej dotychczasowej postawy, chcąc podkreślić, że również mówi poważnie. - Naprawdę wszystko między nami w porządku - stwierdziła, mając nadzieję, że tym samym zakończyła kłopotliwy temat. Po namyśle jednak dodała. - Ja również nigdy bym Cię nie oszukała, dlatego wybacz, ale niestety nie jestem w stanie dojeść tego ciasta.
Marcella Warren
Marcella Warren
Neutralni
▲ 15.11.20 18:26 | Re: Kuchnia
Małe rzeczy zawsze sprawiały jej największą przyjemność. Kolor nieba o wczesnym poranku, gdy słońce w większości skryte było jeszcze poza horyzontem, ale przyozdabiało świat w odcienie błękitu, różu oraz fioletu. Zapach rześkiego powietrza w jesienne wieczory, budzące ją rano świergotanie ptaków wiosną, wydłużające się ciepłe dni latem. Jej życie byłoby o wiele bardziej puste, gdyby nie te drobne chwile, które sprawiały jej tak wielką radość. Gdy wszystko inne zdawało się zawodzić w jej życiu, nawet w jego najgorszych momentach, zawsze mogła wracać do tych stałych przyjemności, które czerpały swoje piękno z natury. Docenianie tego wszystkiego było jedną ze zdolności, które wyciągnęła z domu i za co była niezwykle wdzięczna. Czasem wydawało jej się, że czarodzieje czerpali dumę z możliwości manipulowania swoim otoczeniem – z zapalania ognia za pomocą różdżki, z posiadania wiedzy o magicznych zdolnościach roślin i pielęgnowania ziół. Dla niej wszystkie te rzeczy wciąż były nowością, nawet po latach, podczas których magia stała się nieodłączną częścią jej życia. Nie mogła jednak zapomnieć o wszystkim, czego nauczyła ją babka. O grubych książkach i zeszytach, w których opisane były lecznicze właściwości roślin oraz ziół. O szacunku, którym jej rodzina darzyła naturę. Czy to nie była swego rodzaju magia? Czy fakt, że miętowa herbata koiła jej żołądek, a melisa przynosiła spokój, nie mógł być określony jako magiczny? Kochała świat czarodziejów, kochała poczucie władzy i siły, które w niej wywoływała. Po części, dlatego właśnie tak bardzo dalej fascynowała ją czarna magia – była czymś więcej niż to, co znała i z czym czuła się komfortowo. Mimo wszystko jednak to mugolski świat był jej pierwszym domem i z czasem coraz bardziej czuła w sobie potrzebę powracania do miejsc, w których się wychowała i do ochrony tego, co stanowiło połowę jej osobowości.
Dlatego też miała wyrzuty sumienia, że nie była do końca szczera z kimś, kogo uważała za jednego z bliższych przyjaciół. Być może chciała bronić świata mugoli, ale z drugiej strony nie stawało to na przeszkodzie brania pieniędzy od osób, których poglądy znajdowały się nie do końca po dobrej stronie i którzy spoglądali na osoby takie jak ona ze znaczną pogardą. Mogła usprawiedliwiać to zachowanie przed samą sobą jak tylko chciała – że potrzebowała pieniędzy, by z ukrycia wspierać swoją rodzinę, że może kiedyś uda jej się wykorzystać czarną magię do obrony tych, którzy nie mogą obronić samych siebie, jednak gdy przychodziło co do czego Marcella dobrze wiedziała, że miała w sobie tyle samo chorego pragnienia władzy oraz siły, ile było w niej miłości do świata mugoli. Oczywiście, nie poświęciłaby całej rasy dla swoich ideałów, jednak balansowanie na cienkiej granicy pomiędzy swoimi przekonaniami oraz tym, co powinna uważać za karygodne, przychodziło jej niezwykle łatwo. Czasem bała się, że jeśli kiedyś jej wszystkie sekrety wyjdą na jaw, na nowo pozostanie zupełnie sama.
- Ich strata! Ja niezwykle cenię sobie twoje towarzystwo – powiedziała zgodnie z prawdą, obserwując jak Marlene podnosi się z miejsca i układa róże w szklanym wazonie. Nie chciała myśleć o tym, co będzie teraz. Nie chciała bać się przyszłości, na którą tak naprawdę nie miała wpływu. Musiała wierzyć, że wszystkie decyzje, które podjęła do tej pory, bez względu na to, czy złe, czy dobre, podjęła z konkretnej przyczyny i gdy przyjdzie co do czego, będzie potrafiła obronić się przed ich konsekwencjami – Wyniosłam z domu parę mugolskich zielarskich sztuczek, ale łatwiej dbać o rośliny, gdy są osadzone w ziemi. Ścinanie kwiatów bez większego powodu wydaje się dość okrutne – zauważyła, myśląc o krzakach róż, które zdobiły jej ulubione parki i uliczki. Róże obumierały tak czy owak, jednak w porównaniu do ich ścinania przez ludzkie ręce ich naturalna śmierć wydawała się być mniej przytłaczająca.
- To prawda, nie chciałabym obudzić się w środku nocy i znaleźć Ciebie stojącą nade mną z kuchennym nożem – powiedziała dość poważnym tonem, choć oczywiście miała to na myśli w dość żartobliwy sposób. Marlene wydawała się dla niej osobą, która nie byłaby w stanie skrzywdzić muchy, a co dopiero człowieka. Głównie dlatego bała się tego, że jej styl życia może kiedykolwiek wyjść na jaw. Gdyby Marlene dowiedziała się o tym, że jej samej zdarza się czasem krzywdzić innych, być może musiałaby przemyśleć dalsze dzielenie z nią mieszkania, co było ostatnią rzeczą, której Marcella chciała.
- Marlene, jesteś jedyna w swoim rodzaju. Mam nadzieję, że jesteś tego świadoma. Nigdy o tym nie zapominaj – powiedziała głosem, w którym dosłyszeć można odrobinę melancholii. Obserwowała swoją przyjaciółkę uważnie, ciesząc się, że na ten moment wszystko było między nimi w porządku. Oby tylko tak pozostało jak najdłużej – Twoja strata, mój zysk! – odpowiedziała radośnie, otrząsnąwszy się ze swojego zamyślenia. Szybkim ruchem odsunęła na bok swój talerz, który na ten moment był już pusty, i sięgnęła po talerz Marlene, na którym pozostał niedojedzony kawałek jej ciasta – Nie winię cię, to ciasto jest przerażająco słodkie – powiedziała, przełykając spory kawałek – Podziwiam jednak twoją samokontrolę – dodała, posyłając jej uśmiech i starając się zapomnieć o nawiedzających ją myślach, które chciała, aby pozostały jedynie jej myślami. To właśnie takie drobne momenty należały do jej ulubionych – picie herbaty w towarzystwie Marlene, rozmawianie o wszystkim i o niczym. To właśnie takie momenty będzie pamiętać, jeśli kiedykolwiek miałoby ich zabraknąć.
Marlene McKinnon
Marlene McKinnon
Neutralni
▲ 21.11.20 0:38 | Re: Kuchnia
Lubiła ich banalne rozmowy toczone we wspólnej kuchni przy kubkach stygnącej herbaty. Lubiła też proste, bezpośrednie komplementy Marcelli, żarty zawoalowane w poważny ton oraz błyski rozbawienia, które rozświetlały najpierw oczy, a potem znajdowały swoje odbicie pośród mięśni mimicznych. Lubiła również ciepło, które wnosiła swoją obecnością, pogodę ducha oraz zaskakującą swobodę towarzyską, niewymuszoną niewygodnymi wymianami zdań czy uwierającą ciszą. Jednak przede wszystkim lubiła świadomość, że mogły sobie ufać - tak po prostu, dzieląc niewielkie mieszkanie oraz pewne partie życia.
- Znam bardziej wyrafinowane metody - odpowiedziała nie kryjąc rozbawienia absurdalną wizją Marcelli. - W końcu od czego jest różdżka? - Pozostawiła to pytanie retorycznym, w końcu obydwie miały świadomość, że magia prześcigała wiele mugolskich rozwiązań. Im częściej umiejętności magiczne były wytrwale ćwiczone, tym bardziej bezpieczną oraz łatwiejszą alternatywę stanowiły. Rozwój techniki, choć niewątpliwie szybki, wciąż w jakiś sposób pozostawał w tyle za tym, co potrafili czarodzieje.
Marlene więc noże zamykała w kuchni, najlepiej razem z odpowiednim zaklęciem, które kroiło warzywa za nią, bo jej kulinarne zdolności wciąż wymagały wielu szlifów. O ile radziła sobie z podstawami i miała w zanadrzu kilka popularnych, prostych przepisów obiadowych, tak pieczenie, a już w szczególności słodkich ciast, pozostawało daleko poza zasięgiem umiejętności oraz chęci McKinnon, uprzedzonej do wszelkiego rodzaju słodkości. Z wyjątkiem dyniowych pasztecików oczywiście oraz ewentualnie innych, dyniowych słodyczy. - Możesz to powiedzieć moim bliskim, z pewnością będą niepocieszeni - odparła pozornie wesoło, choć gorycz tego stwierdzenia rozniosła się na czubku języka nieprzyjemnym ciepłem. Szybko jednak pozbyła się tego uczucia, ponownie skupiając spojrzenie na czarownicy. - Dzięki, Marc, jesteś najlepsza - odpowiedziała jeszcze dość krótko, ale szczerze, przelewając w te słowa całość swoich ciepłych uczuć.
- Smacznego - odparła z ulgą, gdy Marcella zabrała to, co zostało z kawałka ciasta. Być może przegrała swoją małą wojnę z tartą brzoskwiniową, ale z pewnością wygrała coś cenniejszego: pewność, że mieszkanie przy Marchmond 6 stanowiło jej prawdziwy dom.

zt x2
Sponsored content
▲ | Re: Kuchnia